Każdej Niedzieli
o tej samej porze do dzieciaków przychodzi kto tylko może.
Dom Pomocy Społecznej dla Dzieci i Młodzieży Niepełnosprawnych
Intelektualnie - Kochłowice, ul. Piłsudskiego - To tu się spotykamy i dzieciakom czas umilamy :)
Pewnie się zastanawiasz co tam robimy więc już tą informacją się z Tobą
dzielimy:
Dużo śpiewamy, ale niepotrzebne są zdolności
– wystarczą dobre chęci i wiele radości
Bo wiemy, że śpiewać każdy może i nic nie szkodzi, że niektórzy trochę gorzej :)
Jak widać śpiewając
nie stoimy jak kluchy, lecz wykonujemy mniej lub bardziej spontaniczne ruchy :D
Znamy piosenki z
pokazywaniem, albo z tańczeniem, albo z klaskaniem ;P
Do tego dochodzą zabawy, pewnie wszystkim dobrze znane i
od młodych lat zawsze lubiane:
Stary niedźwiedź mocno śpi, Rolnik sam w dolinie, Mam słonika zielonego (czyli po prostu zmieniona wersja
‘Mam chusteczkę haftowaną’:D)
Chłopcy są zawsze pełni radości, że występują przy tak dużej publiczności :)
Widzisz więc, że Twój
czas na pewno nie będzie zmarnowany,
kiedy w niedzielę do dzieci przyjdziesz, będziesz mile widziany :D
Więc zapraszamy
także i CIEBIE, bo razem z TOBĄ dzieciakom będzie tak dobrze jak w niebie :D
Wspomnienie pierwszego zderzenia z rzeczywistością, nie tak bardzo piękną, ale wręcz całkowicie obcą dla moich wyobrażeń, był ogromnym przeżyciem dla mnie. Wtedy w pierwszej czy, w drugiej klasie gimnazjum odwiedziłam to miejsce. Roztrzepana małolata. Ten dom opieki był zawsze gdzieś odległy i nie pasujący do mojego świata, a z czasem stał się jego częścią. Gdy znalazłam się pierwszy raz w środku ogarnął mnie strach przed tym, co zobaczę. Choć byli ze mną przyjaciele i miałam wsparcie, tak naprawdę nie wiedziałam czy jestem gotowa rzucić się na głęboką wodę. Gdy weszliśmy na salę ból i cierpienie drażniły moje oczy i zmysły. Czułam się, jakby ktoś wysłał mnie na front, a moim wrogiem było cierpienie, które wdarło się w to pomieszczenie. Nie potrafiłam na początku się odnaleźć. Chłopcy podchodzili do mnie, podawali dłoń i uśmiechali się. Witałam ich również „szerokim bananem”, choć wcale nie było mi do śmiechu. Im dalej sięgałam wzrokiem, tym obraz wydawał mi się smutniejszy. Dzieci na wózkach, bezwładne, pozbawione już na starcie wiary w lepsze jutro i ja – zaszokowana widokiem tylu zranionych dusz. Poczułam się całkowicie bezradna wobec tego, co tam zobaczyłam. Chciałam każdemu z nich pomóc, choć wiedziałam, że jestem za słaba by to uczynić. Niektórzy z nich bali się do nas podejść inni – jak już wspominałam – pewnie podążali w naszą stronę. Po pierwszej piosence zagranej przez moją koleżankę na gitarze przyszli pozostali, jeszcze inni nie przyszli do nas, bo nie mogli… Stojąc tam i patrząc na nich zastanawiałam się, dlaczego oni muszą doświadczać tak wielkiego bólu i samotności z powodu swego upośledzenia i porzucenia przez rodziców? To pytanie nasuwa mi się ilekroć tam przychodzę… Po chwili w naszych uszach zabrzmiała wesoła muzyka. Zaczęliśmy się stopniowo bujać, aż w końcu nasze kołysanie zamieniło się w taniec. Twarze chłopców rozjaśniały od uśmiechów. Wtedy pierwszy raz poczułam, że naprawdę robię coś dobrego. Podskakiwaliśmy, cieszyliśmy się chwilą jakby miała wciąż trwać i nigdy nie minąć. Chcieliśmy się nią zachłysnąć i zapomnieć, że czas dalej biegnie. Każde kolejne spotkanie było czymś w rodzaju zapomnienia o tym, co złe. Z czasem, pomału następowała zmiana w zachowaniu chłopców. Jeden z nich, pochylony, nieobecny wśród nas. Samotny. Był w swoim stałym miejscu, do którego nikt nie próbował nawet zajrzeć. Tym miejscem był kąt pokoju, w którym zawsze odbywały się nasze zajęcia. Obserwowałam go już od dłuższego czasu, ale jakoś brakowało mi siły – może odwagi – by podejść i zmierzyć się z tym, co mnie mogło czekać. Aż w końcu uczyniłam ten pierwszy krok. Podeszłam do niego niepewnie. Chłopiec zauważył mnie, chwilę na mnie popatrzał i znowu spuścił głowę. Usiadłam więc obok. Nic nie mówiłam, siedziałam, pokazywałam dłońmi znaki określające słowa piosenki śpiewanej przez nas. Czas oczekiwania na jego ruch dłużył się w nieskończoność. Byłam bardzo niecierpliwa. Po jakimś czasie mój współtowarzysz zaczął niezdarnie naśladować moje ruchy. Pochwaliłam go za to, bo wiedziałam, że było to dla niego trudne. Przekonanie się do kogoś zupełnie obcego i uwierzenie, że ten ktoś chce być akurat obok niego. Uśmiechnęłam się do chłopca, on odwzajemnił niepewnie uśmiech. Pamiętam go do dzisiaj. Mój cały strach odszedł, a jego rozpromieniona twarz była dla mnie największym wynagrodzeniem jakie mogłam otrzymać od niego za pokonany lęk Z każdy kolejnym spotkaniem wieź, która nas połączyła stawała się coraz bardziej trwała, a ja byłam szczęśliwa z tego powodu. Trzymałam go za dłoń, a on położył ją blisko siebie, jakby ciesząc się moją obecnością. Opowiadałam mu różne historie, co robiłam przez cały tydzień, pokazywaliśmy wspólnie „piosenki”, jednocześnie uśmiechając się do siebie. Cotygodniowe spotkania stawały się dla mnie czymś naturalnym i niezmiennym. Chłopiec otworzył się również na pozostałą część grupy. Choć ma ogromne problemy z poruszaniem się, gdy wchodzimy do pokoju zawsze czeka na nas. Moje oczy jak tylko go widzą, ogromnie się radują. Za każdym razem gdy tam idę, biorę ze sobą ogromną dawkę nadziei, radości, cierpliwości, zrozumienia, miłości, pogody ducha oraz uśmiechu. Nadzieja, wymieniona przeze mnie na początku, jest stanowczo najważniejsza. Dlaczego? Bo ta nadzieja przychodząca wraz z drugim człowiekiem jest lekiem na całe zło. Mówię to z całą pewnością. Moim zdaniem nadzieja jaką dostajemy od drugiego człowieka potrafi skuteczne rozwalać mury smutku, niepełnosprawności, pozostawiając po nim tylko marne okruchy. U każdego objawia się ona w inny sposób. Jednemu daje siłę do pokonywania trudności całego tygodnia, innemu pomaga znosić trudności dnia, dając pozytywną energię. Dla niektórych nadzieja, przychodząca z drugim człowiekiem, jest szansą na nowe życie, pełne radości, uśmiechu i wolnego od samotności, choć na chwilę. Właśnie dlatego myślę, że nadzieja to najlepsza i najczystsza forma dobroci jaką jeden człowiek może obdarzyć drugiego człowieka. Nadzieja – jak się przekonałam – przychodzi z drugim człowiekiem i pomaga nasz byt doczesny uczynić bardziej znośnym, a chwilami nawet… radosnym.